• Realizacja: Michał Majerski
  • Czas twania: 74 min

„Oberschlesien - tu, gdzie sie spotkaliśmy” jest  pełnometrazowym filmen dokumentalnym który wpisuje sie w nową, wielką falę odpominania powojennej historii  i z szokującą otwartością podejmuje przemilczany problem zerwania ciągłości biografii jako konsekwencji wypędzeń, przesiedleń i komunistycznej dyktatury na Górnym Sląsku.

W dobie aktualnych migracji różnorodnych kultur w Europie autor podkreśla konieczność zachowania korzeni i identyfikacji regionalnej wolnej od ideologii nacjonalistycznej.

„Film jest autorską odpowiedzią na traumę zapomnienia, jaka toczy powojenną Europę, szczególnie naszą jej część. Ale wpisuje się też w nową wielką falę odpominania historii, widoczną tymczasem również w naszej części Europy. Z jednymi obrazami i wypowiedziami się zgodzimy, inne nas odrzucą. Jak w życiu… w każdym razie nie tylko mieszkańcy Górnego Śląska, „krainy nierozładowanego napięcia” (Dziennik Zachodni), oglądać będą ten film w napięciu.„

JanM. Piskorski

Krytyki prasowe

Nie rozumiem takiego pytania?

W kwietniu 2013 film został nagrodzony główną nagrodą Erasmus European Media Awards we Wiedniu jako wybitne dzieło wskazujące perspektywy w transformacji społeczeństw europejskich.

Po raz drugi obejrzałem film Michaela Majerskiego pt. „Oberschlesien.Tu,gdzie się spotkaliśmy… Okazją były zajęcia ze studentami programu Erasmus. Obraz ten z pewnością nie pozostawia widza obojętnym.

W życiorysie reżysera Michaela Majerskiego jak w soczewce skupiają się losy przeciętnego mieszkańca Śląska. Urodził się w 1948 r. w Polanicy Zdroju, matka była Niemką, ojciec Polakiem. Dzieciństwo spędził w Gliwicach. Skończył łódzką filmówkę, potem został tam wykładowcą. Do jego mistrzów należeli Krzysztof Kieślowski, Andrzej Tarkowski i Luc Bondy. W 1978 r. wyemigrował z rodziną do Niemiec, otrzymał niemieckie obywatelstwo (tzw. Spätaussiedler). Dzielił los tysięcy osób, które tułały się po różnych obozach przejściowych. Doświadczenie to będzie miało wpływ na jego dalszą twórczość. Majerski osiadł wreszcie w Berlinie Zachodnim, utworzył tam firmę producencką Arkona Filmproduktion.

Jest autorem kilku filmów dokumentalnych. Podejmuje w nich problemy związane z II wojną światową. Interesuje go szczególnie wpływ wojny na losy pojedynczych osób. W centrum zainteresowania są Polacy i Niemcy. Wykorzystuje przy tym zderzenie generacji. Do głosu dochodzą i świadkowie wydarzeń, i generacja ich wnuków. Dużą uwagę przykłada reżyser do zgrania różnych elementów wyrazu artystycznego w jedną całość, przy czym światło i muzyka stanowią ważną oprawę obok wypowiedzi świadków, prezentacji dokumentów i in.

Film „Oberschlesien,tu gdzie się spotkaliśmy” jest ostatnią pracą reżysera. W skrócie opowiada historię krainy, która jego zdaniem już nie istnieje. Katastrofalnym przełomem w jej dziejach była II wojna światowa i włączenie Górnego Śląska w granice państwa polskiego. Polityka polonizacyjna w pierwszych latach powojennych mocno wpłynęła na zniszczenie istniejącej dotąd tkanki kulturowej, zamieszkałych tam ludzi zmuszono – podobnie jak to wcześniej czynili Niemcy w okresie II wojny – do opowiedzenia się za Polską lub Niemcami. Pozostawione przez nich dziedzictwo uległo destrukcji, wielu zmuszono do emigracji, zaczęto budować podstawy nowego społeczeństwa i nowej tradycji. W tej atmosferze zaniku, wyparcia Majerski stawia pytania i tym, którzy z różnych powodów pozostali w regionie, i tym, którzy przybyli na Górny Śląsk po 1945 r. Jednak ich losy, jak pokazuje reżyser, są także skomplikowane. Część przybyłych osób z Kresów Wschodnich przywiozła w bagażu własną traumę, która przez lata nie pozwalała im prowadzić normalnego życia. Relacje świadków, Niemców, potomków pierwszych osadników, Schlesierów, Ślązaków, konfrontuje Majerski z wypowiedziami młodego pokolenia.

Z kamerą prowadzi nas do salki prób jednego z zespołów rockowych, widz staje się też świadkiem lekcji szkolnej. Wypowiedzi młodych ludzi są zaskakujące. Choć życzyliby sobie więcej zajęć z dziejów regionu, zaznaczają, że jednoznaczny podział na Polaków i Niemców dzisiaj nie odgrywa dla nich większej roli. W żadnej wypowiedzi nie spotkaliśmy się z odrzuceniem tradycji kulturowej, w wręcz odwrotnie. Jesteśmy świadkami dużej ciekawości, chęci poznania nieznanych kart z dziejów Górnego Śląska. W filmie pada sporo gorzkich słów, można wysłuchać licznych skarg. Wrażenie upadku, odejścia pewnej epoki pogłębiają obrazy rozbiórki budynków pokopalnianych. Jest jednak promyczek nadziei, który przewija się przez cały film. To młodzi tancerze, którzy w ekspresyjny sposób wyrażają swe uczucia strachu, radości, zadowolenia. Jedna z ostatnich scen z ich udziałem pokazuje młodych ludzi, jak zgodnie wykonują różne figury taneczne.

Może to jest też przyszłość tej krainy? Może czas zastanowić się nad zmianą opowieści o jej dziejach? A może rozwiązaniem nie będzie rozpatrywanie jej losów jedynie przez pryzmat rywalizacji państwowej, czy narodowej, lecz traktowanie tej materii jako przestrzeni kulturowej, gdzie przecinają się i różne losy, i różne historie? Za znamienną może uchodzić wypowiedź jednej z bohaterek, która na ponawiane pytanie reżysera, czy czuje się Polką czy Niemką, odpowiedziała, że nie rozumie takiego pytania.

Źródło: krzysztofruchniewicz.eu

„Gazeta Wyborcza“

Michael, a właściwie Michał Majerski, reżyser od końca lat siedemdziesiątych pracujący w Niemczech, Ślązak mieszkający w Berlinie i Szczecinie, absolwent łódzkiej „Filmówki”, dał się poznać jako specjalista od tematów, które inni omijają szerokim łukiem. W „Kraju mojej matki” i „Domu mojego ojca” opowiedział o Polakach, którzy po II wojnie światowej zasiedlali Pomorze Zachodnie, bo zostali wyrzuceni przez Stalina ze swojej małej ojczyzny, i Niemcach, którzy musieli poszukać sobie innego miejsca do życia. A także o Niemkach, które mimo wszystko odważyły się zostać między obcymi sobie sąsiadami. Majerski nie pouczał i nie moralizował, ale dokumentował dramat jednych i drugich, wykorzenionych i zagubionych w obcym sobie świecie. Majerskiemu udało się namówić do zwierzeń ludzi, którzy milczeli przez dziesięciolecia.

Podobnej sztuki dokonał też w swoich śląskich dokumentach zrealizowanym trzy lata temu obrazie „Oberschlesien-kołocz na droga” i pokazanym w tych dniach po raz pierwszy w Chorzowie (chwała Krzysztofowi Karwatowi, że w ramach cyklu „Górny Śląsk świat najmniejszy” podjął się prezentacji tego dzieła w gościnnych murach Teatru Rozrywki).

Film dokumentalny „Oberschlesien, tu gdzie się spotkaliśmy”.
Uwaga, katastrofa!

O ile poprzedni film był swego rodzaju nostalgiczną podróżą po Śląsku okraszoną rozmowami z ludźmi, którzy stąd wyjechali i budują swój nowy Śląsk nad Renem, to nowy film Majerskiego, owoc dwuletniej pracy, jest wołaniem o to, żeby Śląsk ratować przed nadciągającą katastrofą. Wołaniem podkreślonym przez zdjęcia przewracanego kopalnianego szybu i martwego krajobrazu. Majerski pokazał Śląsk, jakiego nikt z tych, którzy sami na nim mieszkają, nie chce widzieć. Sfilmował świat rozsypujących się ze starości i zaniedbanych familoków zasiedlonych przez biednych ludzi. Jedyne w miarę dobrze prezentujące się miejsce nowo wybudowane rondo w pewnym miasteczku służy zaś za tło do ponurej opowieści. Płytko pod ziemią zalegają tu kości młodych Niemców, licealistów, którym jakiś idiota kazał założyć wojskowe mundury i posłał bez broni wprost pod karabiny wkraczających czerwonoarmistów.

W śląskim miasteczku, gdzie to się stało, wielu o tym wie, ale boleje nad tym – pokazał go Majerski – tylko mieszkający tu dopiero od powojnia nie Ślązak. On sam przeżył coś podobnego, bo ciało jego dziadka ubecy zakopali gdzieś w Mielcu na wysypisku śmieci.

Równie smutna jest też scena, w której kamera odwiedza teren dawnego obozu NKWD w Toszku, zamienionego niedawno w skład węgla. Ludzie, których bliscy zostali tu zamęczeni, nie mogą nawet złożyć kwiatów, bo nie przepuszczono ich przez bramę.

Spadkobiercy nienawiści

Ale film Majerskiego nie jest rozliczaniem śląskich krzywd, choć wielu pokazanych w nim ludzi o swoich krzywdach mówi. Majerskiemu zależało bardziej na pokazaniu tego, jak mało nawzajem o sobie wiedzą mieszkający na Śląsku ludzie. To, że żyją w oddzielnych światach, jest zdaniem reżysera jednym z głównych powodów pogłębiającej się śląskiej katastrofy. To nie brak pieniędzy, ale brak dobrej woli powoduje, że Śląsk nie przypomina Zagłębia Ruhry.

Majerski otwiera swój film mottem ostrzeżeniem, że jesteśmy spadkobiercami nienawiści. Nieświadomie potwierdzają jego słowa niektórzy z bohaterów filmu. W ponad 60 lat po wojnie wciąż żyją na walizkach i roztrząsają tragedie swych dawno nieżyjących rodziców i dziadków. I zdaniem Majerskiego przekazują swoją Traumę następnym pokoleniom.

Politycy, teraz wy

Dokumentalista uważa, że wyjście z tego zaklętego koła będzie możliwe tylko przez zbliżenie wszystkich mieszkających na Śląsku społeczności i gruntowne zmiany w edukacji. Pierwszej lekcji udzielił sam w trakcie pracy nad filmem uczniowie Liceum Słowackiego w Chorzowie dowiedzieli się od niego, że ich szkoła miała kiedyś innego patrona. Ten film mówił to sam Majerski jest właśnie dla młodych ludzi, żeby im otworzyć oczy na otaczający ich świat. Dobrze by było, żeby „Oberschlesien” obejrzeli też politycy. Bo Majerski, choć sam stroni od politykowania, dotknął rzeczywistości, która się nie zmieni, jeśli politycy nadal będą ją ignorować.

Szkoda tylko, że na razie nie wiadomo, gdzie i kiedy film można będzie zobaczyć ponownie.

Rozmowa z Michałem Majerskim

JÓZEF KRZYK: Dlaczego pokazał pan Śląsk w tak ponurych barwach? Rzeczywiście tacy jesteśmy?

MICHAEL MAJERSKI: To tylko kostium, który wynika z tematu, który poruszyłem w filmie i ludzi, których spotkałem. Gdy zacząłem kręcić, nie miałem żadnego gotowego scenariusza, nie wiedziałem, w jaką stronę pójdę. Gdybym spotkał innych ludzi, pokazałbym też kawałek innego Śląska.

Czasami miałem wrażenie, że to jest film o ostatnich Ślązakach. To o tym chciał pan kręcić?

Mój film jest krzykiem, bo mam bardzo emocjonalny stosunek do spraw śląskich. Przecież stąd pochodzę i widzę, że giną ślady naszej kultury. Być może to jest naturalna kolej rzeczy, ale tym niemniej to boli.

Nie przestał pan czuć się Ślązakiem, choć od ponad 30 lat mieszka poza Śląskiem?

Urodziłem się w Polanicy Zdroju, gdzie z nakazem pracy przyjechała moja mama i poznała się z moim ojcem, ale wychowywałem się w Gliwicach. Mieszkałem w tym kawałku miasta, który nazywano „trójkątem bermudzkim”. To tereny, gdzie teraz wszystko się wali: ulice Czesława, Franciszkańska.

W Gliwicach jest dużo ładniejszych miejsc. Nie można tam było kręcić filmu?

Sypiące się familoki też są nie tylko w moim „trójkącie bermudzkim”. Kręcąc film, nie myślałem o tym, czy jestem właśnie w Gliwicach, Bytomiu czy Zabrzu. Walący się przez szkody górnicze Bytom to jest dramat w skali światowej. Moim marzeniem jest zrobić o tym upadku Bytomia operę.

Bo upadł przemysł i to, co kiedyś było błogosławieństwem Śląska, stało się jego przekleństwem?

Takiej koncentracji starego przemysłu jak na Śląsku nie ma nigdzie w Polsce i trzeba ten przemysł kompletnie zrewitalizować. Śląsk sam sobie z tym nie poradzi. Ślązacy też sami sobie z tym nie dadzą rady.

Więc co, pana zdaniem, trzeba zrobić?

Na początek, gdyby nie było takiej fobii niemieckiej, można by wsiąść do pociągu i po kilku godzinach zobaczyć, jak sobie z tym samym problemem poradzono w Zagłębiu Ruhry.

Żartuje pan? Tam wydano miliardy, których w Polsce nie ma skąd wziąć.

To nie brak pieniędzy jest przeszkodą, ale brak pomysłu i brak decyzji. Jeśli ktoś usprawiedliwia się brakiem pieniędzy, to ja w to nie wierzę. Najpierw trzeba być przekonanym do jakiejś sprawy, trzeba samemu się zorganizować, a pieniądze się znajdą.

Nawet w takich ruinach, jakie pan pokazał, da się coś zrobić?

Gdyby tu, na Śląsku, były galerie sztuki, inwestorzy by szybko weszli z kapitałem, bo znaleźliby jakiś punkt oparcia w ludziach, którzy potrafią myśleć szerzej i patrzeć dalej niż tylko na załatwiania bieżących potrzeb.

Kto to ma zrobić, skoro pokazani w filmie ludzie, nawet tacy, którzy mieszkają na Śląsku od dawna, wciąż czują się na nim obco?

Nie chciałbym być źle zrozumiany, ale nasuwa mi się porównanie do ziomkostw niemieckich. Ludzie tam zrzeszeni też często żyją tylko tym, co było, zamiast spróbować zastanowić się nad znalezieniem sposobu na to, jak żyć dzisiaj. Ja tych ludzi rozumiem, bo pogrążeni są w swoich traumach i nikt im nie pomaga. Jest takie powiedzenie, że żaden człowiek sam siebie za włosy z bagna nie wyciągnie. Polscy kresowiacy są zbyt hermetyczni. Zastanawiam się, dlaczego pani Danuta Skalska z Bytomia nie mogłaby usiąść przy jednym stole z Eriką Steinbach i porozmawiać o rozwiązywaniu śląskich kłopotów.

Może dlatego, że każda z nich chciałaby tylko mówić, a nie słuchać?

Wiem, czym takie spotkanie grozi, ale mimo wszystko warto spróbować. To lepsze niż ciągłe biadolenie.

Reszta Polski niechętnie dziś słucha takiego śląskiego biadolenia. Jak ich przekonać do zmiany postawy?

Tu nie chodzi o roszczeniową postawę. Jeżdżąc po Polsce, widzę gigantyczną administrację w Warszawie i bogate dacze na Mazurach. Reszta Polski powinna poczuć się współodpowiedzialna za śląską biedę.

Jest pan za autonomią?

Niech to się nazywa obojętnie jak, ale decydenci powinni uznać, że ten region jest zupełnie inny niż wszystkie inne i nie można próbować zajmować się nim tak jak teraz, bo to nie działa. Nie mam żadnych gotowych recept, ale wiem, że rdzennych Ślązaków jest za mało, aby dali radę wyciągnąć samodzielnie Śląsk z dzisiejszego załamania. Śląsk zawsze był wielokulturowy, niech on będzie nadal taki. Marzę o tym, że kiedyś nadejdzie ten moment, że pani Skalska i inni kresowiacy będą o sobie mówili: jesteśmy Ślązakami, jesteśmy wieloetnicznymi i różnojęzycznymi Ślązakami, ale Śląsk jest naszą małą ojczyzną, za którą czujemy się współodpowiedzialni i której los leży nam na sercu.

Jest pan fantastą.

Od czegoś trzeba zacząć, mnie już dzięki temu filmowi coś udało się ruszyć. Po tym, jak pojechałem z kamerą do Toszka, by pokazać, co się dzieje na miejscu dawnego obozu NKWD, zaczyna tam przyjeżdżać biskup i odprawiać msze. Dostałem też zaproszenie do szkół, w których kręciłem zdjęcia.

Rozmawiał Józef Krzyk
Strony Lokalne Katowice nr 238,
wydanie z dnia 11/10/2013 Gazeta Katowice, str. 6

„Jesteśmy spadkobiercami nienawiści” - Monika Kassner rozmawia z Michałem Majerskim

Co spowodowało, że zaczął Pan kręcić filmy o Śląsku?

Filmy dokumentalne kręcę od niedawna, od 2005 r. Do tej pory pracowałem dla telewizji niemieckiej i robiłem publicystykę z terenu Polski. Dopiero teraz na emeryturze zacząłem zastanawiać się nad swoją przeszłością,i korzeniami. Wydawało mi się, że poprzez film łatwo uzyskam odpowiedzi na pytania o swoją tożsamość, o miejsce, z którego pochodzę. W domu nigdy o tym nie rozmawialiśmy.

A skąd Pan pochodzi?

Wychowałem się w Gliwicach w tzw. dzisiaj Trójkącie Bermudzkim. Później przeprowadziliśmy się do Katowic. Górny Śląsk odegrał w moim życiu decydującą rolę, ponieważ właśnie tutaj zaczęło się moje życie. O Śląsku, o mojej rodzinie, nie rozmawiałem z nikim, bo nie odczuwałem takiej potrzeby ani nie wiedziałem, o co pytać. Pochodzę z rodziny mieszanej – ojciec Polak, matka – Ślązaczka o korzeniach niemieckich. W szkole uczyliśmy się po polsku, historii Polski i było oczywiste, że jestem Polakiem i patriotą. Nie mogło być inaczej. To zainteresowanie Śląskiem i pograniczem polsko-niemieckim przyszło później, gdy zrobiłem dwa filmy dokumentalne na Pomorzu. Dzięki nim zrozumiałem tematykę śląską.

To znaczy?

Powiedziałem sobie: „Jesteś Ślązakiem, a tematu Śląska do tej pory skrzętnie unikałeś ”, Czas dojrzał i zrobiłem dwa filmy. Zacząłem się też określać poprzez przestrzeń tego wielokulturowego pogranicza – niemiecko-polsko-śląskiego. Ta praca zaczęła mnie fascynować i wciagac coraz glebiej czego dowodem jest mój ostatni film -„Oberschlesien – tu, gdzie się spotkaliśmy”, który jest inny od reszty, gdyż rozmowy z ludzi o ich przeszłośći zastąpiłem atakowaniem pytaniami. Ponadto wprowadziłem do fabuły także dynamiczne elementy inscenizacji – taniec i muzyke protestu.

Ja odebrałam ten film jako opowieść o zerwanych więzach międzypokoleniowych i o wspólnocie, która próbuje się odbudować na zgliszczach tego, co pozostało. Czy Pan, tworząc ten dokument, miał podobne odczucia?

Dla mnie ten film jest przede wszystkim atakiem. Mieszkam poza Śląskiem i widzę więcej, dlatego próbuję atakować sytuację braku istnienia kontaktów społecznych. Motto tego obrazu brzmi: jesteśmy spadkobiercami nienawiści, ponieważ tutaj nie ma dialogu. Ludzie przyjezdni nie czuja sie związani z tą ziemią, historia rodzin zu zalozonych to przerwane biografie, i Brak kontaktu także między kolejnymi generacjami. Jesteśmy rozdzieleni nienawiścią czasów powojennych, wzrastaliśmy w niej. Ideologia komunistyczna potrzebowała wrogów – Niemców, Ślązaków i innych. Chcę zaatakować, bo dziś brakuje wspólnej rozmowy i koncepcji na przyszlosc. Poprzez ten film chcę pokazać jak wielka jest potrzeba rozmawiania i chrzescijanskiego wybaczenia. Musimy pozbyć się wzajemnych pretensji i zastanowić się, gdzie żyjemy – na Śląsku, który jako kraina wielu kultur, zawsze był pomostem między Wschodem a Zachodem i dalej tak jest. Jesteśmy wielojęzyczni, wielokulturowi. Różnica między teraz a kiedyś, jest taka, że przestaliśmy ze sobą rozmawiać, dlatego, iż miejsce Niemców zajęli Polacy. Tutaj na Górnym Śląsku od zawsze współistniało kilka kultur i nikomu to nie przeszkadzało.

Czy nie zauważył Pan, że mniejszość niemiecka w województwie śląskim zaczyna powoli wymierać, a jej potomkowie tutaj mieszkający czują się raczej Ślązakami?

Nie jestem pewien, choć w przemysłowej części Górnego Śląska spotkałem ich naprawdę niewielu. Dla mnie Niemiec to ktoś, kto umie się porozumieć w tym języku, identyfikuje się z kulturą niemiecką i tym, co dzieje się w Niemczech. Poza tym jest zainteresowany współczesną kulturą niemiecką, a ona nie ogranicza się tylko do folkloru, piosenek Heino czy telewizji RTL. Nie widzę łączności śląskiej kultury niemieckiej z tą w Niemczech. Z drugiej strony, jeśli nie wystawia się oper niemieckich, nie czyta książek w tym języku, nie ma Instytutu Goethego, jak ta kultura ma się rozwijać i przetrwać? To jest niemożliwe.

Dość ostro zaatakował Pan dyrektora Biblioteki Śląskiej, kiedy mówił o idei sadzenia drzewek twórców kultury uniwersalnej wymieniając Kochanowskiego, Chopina. Wspomniał Pan wtedy o braku artystów rodzimych, których dorobek jest przecież nieodłącznym elementem tej kultury.

Osoby, które poprosiłem do udziału w tym filmie są jedynie reprezentantami jakichś poglądów i środowisk – np. kresowiaków, inteligencji postkomunistycznej itd. Mówiąc o kulturze uniwersalnej, jest dla mnie oczywiste, że Eichendorf i Goethe są jej przedstawicielami. I tę część kultury, także Górnego Śląska, z jakichś względów się tutaj blokuje. Jeśli ktoś jest zainteresowany pokazywaniem kultury uniwersalnej poprzez sadzenie tylko niektórych drzewek, nie jest to żadne uniwersum.

Czego zatem potrzebujemy, żeby usiąść przy stole i poprowadzić dialog bez niepotrzebnych emocji?

Tym właśnie filmem chciałem sprowokować do dyskusji. A o ile wiem, jest to jedyny film od zakończenia wojny, który powstał na ten temat. Rozumiem, że nie każdy może się zgadzać z tezami w nim przestawionymi, ale prowokuje. Jeżeli nie zaczniemy o tym, co nas wszystkich spotkało, rozmawiać bez emocji, nie ustaną kłótnie ani wzajemna szarpanina. A któż chciałby inwestować w takiej chorej, straumatyzowanej przestrzeni? Nikt nie będzie zostawiać tu swoich pieniędzy. Chorej przestrzeni każdy będzie unikał.

Ślązacy chcą rozmowy. Ale wmawia się nam, że nasze krzywdy są mniej ważne od krzywd Polaków albo że tych krzywd wcale nie było. Taka postawa rodzi frustrację.

Ja to widzę inaczej. Obie strony mają swoją tragedię – mniejszą czy większą. I na tym sprawa się kończy. Kresowiacy też przeszli traumę. Także wyrzucono ich ze swoich domów, wysiadali tutaj i nikt ich nie pytał, czy im się to podoba czy nie. Potem jednych stawiano i szczuto przeciw drugim. To jest konsekwencja długiego okresu powojennego, którego wypadkową jest strach. Strach, który pojawił się przy okazji realizacji, ale także i projekcji tego filmu. Ludzie się dalej boją.

Właśnie. Czy tutaj na Górnym Śląsku gdzieś jeszcze oprócz Chorzowa był emitowany ten film?

Tylko raz, w Muzeum Górnośląskim w Bytomiu przy okazji uroczystości związanej ze śmiercią pani Rity Dubas (jednej z bohaterek filmu, przyp. red.). Jedyna w pełni przygotowana projekcja tego filmu miała miejsce w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, za co organizatorom serdecznie dziękuję. Jestem jednak dobrej myśli, ponieważ moich filmów nie da się juz zepchnąć na margines, bowiem pokazuję tematy niezwykle istotne dla górnośląskiej przestrzeni. „Oberschlesien – kołocz na droga” obejrzało około 150 tys. ludzi. Zaś „Oberschlesien – tu, gdzie się spotkaliśmy” zdobył prestiżową nagrodę Unii Europejskiej . Jest to mój osobisty sukces, ponieważ mały, śląski, offowy film zostawił w tyle duże produkcje europejskie.

Czym kierowało się jury, przyznając Pańskiej produkcji główną nagrodę?

Sam byłem ciekaw. Film zrodził żywe dyskusje, ponieważ nie był oczywisty, poza tym żaden z członków jury nie miał wcześniej do czynienia z tym tematem. Po długich konsultacjach historycznych postanowiono go wyróżnić glowna nagroda , ponieważ dotyka nowych kwestii, przed których rozwiązaniem w Europie stajemy. Chodzi o zalew przez imigrantów z Afryki i krajów arabskich państw starego kontynentu, brak chęci dostosowania imigrantów się do nowej rzeczywistości i w rezultacie zepchnięcia kultur europejskich na boczny tor. Film ten pokazuje, że należy bronić starych rodzimych kultur, a także wskazuje, w jaki sposób to robić. My tutaj na Śląsku możemy być prekursorami w tym temacie na skalę europejską, ponieważ nikt do tej pory tych kwestii nie poruszył wprost. Wszyscy unikają tego tematu jak ognia, żeby nie być posądzonym o rewizjonizm czy niepoprawność polityczną. Mówienie o sprawach starych kultur europejskich jest zasadna właśnie tutaj, ponieważ po wojnie nie udało się władzom wszystkich stąd wyrzucić. Poza tym kresowiacy już nie są repatriantami. Zaczęto o nich mówić, co oczywiście jest całkowicie uzasadnione, także jako o wypędzonych. Dlatego ci Ślązacy i kresowiacy kłują w oczy, bo okazało się, że Górny Śląsk nie jest terenem homogenicznym i dla wielu jest to za twardy orzech do zgryzienia.

Wracając do filmu. Czy oprócz Chorzowa uda się go na Górnym Śląsku jeszcze zobaczyć?

Z tego, co mi wiadomo „Silesia Film” ma go pokazywać.

Dziękuję za rozmowę i życzę, aby „Oberschlesien – tu, gdzie się spotkaliśmy” zobaczyło tyle samo widzów, a może nawet więcej niż „Oberschlesien – kołocz na droga”.

Dla „Jaskółki Sląskiej” rozmawiała Monika Kassner

Rozmowa „Nowiny Rybnik“ z 16.10.2013

Dlaczego na Śląsku wciąż trwa wojna i ludzie patrzą na siebie wrogo? Czy o co najczęściej pytają pana ludzie po obejrzeniu filmu „Oberschlesien – tu gdzie się spotkaliśmy”?

Po projekcji w Chorzowie nikt nie był w stanie komentować tego filmu, nikt o nic nie pytał. Ludzie w milczeniu szli do domu. Myślę, że dla wielu z nich ten film był szokiem. Zobaczyli, że Śląsk jest przestrzenią chorą, w której nie da się żyć dalej bez uzdrowienia panującej tu atmosfery. Ta puszka Pandory, te skrzynie z pamięcią o bolesnych faktach były głęboko schowane - teraz zostały otwarte. Jesteśmy konfrontowani z bolesną prawdą. Musiałem zrobić ten film, gdyż chciałem sprowokować dyskusję o tragediach, które miały tutaj miejsce. Nie chodzi o samych Ślązaków, którzy tutaj mieszkają od zawsze, ale też o tych, którzy przyszli tutaj ze wschodu, których też  wyrzucono, i o tych, którzy tutaj przyjechali za pracą. Wszyscy jedziemy razem na jednym wózku i każdy, kto tu mieszka należy do Śląska, obojętnie, skąd pochodzi. Jeśli wszyscy nie zaczniemy mówić jednym językiem i określać siebie jako Ślązaków, to nie zajdziemy daleko.

Dostaje Pan tysiące podziękowań za ten film. Widać, że dotknął on jakiejś jątrzącej się od wielu lat rany...

Ludzie są głęboko poruszeni, przysyłają podziękowania, ale to nie o to chodzi. Śląsk jest obecnie chorą przestrzenią, w której nie ma żadnej kulturowej więzi, żadnej łączności z przeszłością. Jeśli to nie zostanie uleczone, wówczas tę ziemię czeka jeszcze większa klęska.

Co sprawiło, że zainteresował się Pan tematyką śląską?

Sam jestem Górnoślązakiem, ale do niedawna nie miało to dla mnie jakiegoś większego znaczenia. Dość dawno temu wyjechałem na studia ze Śląska do Łodzi, a potem jeszcze dalej, Mieszkałem praktycznie na całym świecie i nie zastanawiałem się specjalnie nad swoimi korzeniami. Te drzwi jednak cały czas były uchylone, Górny Śląsk czekał na mnie dość długo, aż zapytałem sam siebie, dlaczego nic nie robię dla siebie, dla swojej rodziny.

Kim byli pana rodzice?

Moja matka i jej rodzina mówili po niemiecku i trochę po śląsku. Z kolei mój ojciec zupełnie nie rozumiał tego języka, mówił tylko po polsku. Wychowałem się w środowisku, w którym nie stawiało się pytań o korzenie, o pochodzenie. Nikt nie pytał, czym jest Śląsk. Już wtedy widziałem różnice między nami w klasie, jeden pochodził stąd, inny stamtąd. Cztery lata temu przyjechałem na Śląsk po raz pierwszy po wielu latach i nakręciłem dokument „Oberschlesien – kołocz na droga”. Rozmawiając z ludźmi dowiedziałem się o rzeczach, o których nie miałem pojęcia. W szkole uczyłem się historii od komunistów. Niestety, widzę, że do dzisiaj w śląskich szkołach o historii tej ziemi nie mówi się w zasadzie nic. Do dzisiaj szczuje się Polaków przeciwko Niemcom.

Czym różnią się te dwa pana filmy o Śląsku?

W pierwszym filmie dotarłem do ludzi, którzy opowiadali, a  ja słuchałem. W nowym filmie odszedłem od formy słuchania, zacząłem atakować. Wydaje mi się, że nadszedł czas, aby nie skupiać się już na tym co było, ale zastanowić się nad tym, jak jest dzisiaj. Już po pierwszym filmie zobaczyłem, że na Śląsku żyją ludzie o różnych życiorysach. Żyją obok siebie, tu się spotkali i są zarazem spadkobiercami tej całej nienawiści z okresu wojny i nienawiści powojennej. Zacząłem zadawać pytania, dlaczego panuje tutaj taki dramat? Dlaczego ludzie ze sobą nie rozmawiają? Dlaczego ta  przestrzeń jest taka chora? Dlaczego Śląsk jest taką ruiną? Dlaczego jest tutaj taka bieda?

Jest aż tak źle?

Jest bardzo źle, bo ludzie noszą w sobie nieprzepracowane poczucie krzywdy, niesprawiedliwości. Śląsk jest obecnie taką dziurą w ziemi, z której się dymi, a był przecież kiedyś regionem  wielojęzycznym, w którym żyły obok siebie różne kultury, które się uzupełniały. Na miejsce mężczyzn, którzy nie wrócili z wojny albo wyjechali, przyszli Polacy z centralnej Polski, którzy kompletnie tej ziemi nie rozumieli. Zamykali swoje życie w małej przestrzeni pomiędzy mieszkaniem w bloku a kopalnią. Od kogo miałem się dowiedzieć, gdzie ja żyję? Mój ojciec nie miał pojęcia, a szkoła pod protektoratem partii tego nie uczyła. W takich warunkach rodziny nie mogły prawidłowo funkcjonować, stąd też dzisiaj tyle patologii na Śląsku. I ta chora sytuacja będzie trwała, dopóki wszyscy mieszkańcy Śląska, zarówno Polacy, jak i Kresowiacy nie powiedzą o sobie: ja jestem Ślązakiem.

Czy dzięki temu Śląsk, Pana zdaniem, ma szansę przetrwać i zacząć się wreszcie w harmonijny sposób rozwijać?

Uważam, że dla Śląska jeszcze nie jest za późno, bo jeszcze żyją tutaj ludzie, którzy wiele pamiętają i mogą o tym opowiadać.  Śląsk nie jest jedynym takim regionem w Europie zdominowanym przez kulturę napływową, jednak wyjątkowość Śląska jest taka, że pozostali tutaj autochtoni, ostatni Indianie, jak ja ich nazywam, których nie udało się ani wyrżnąć, ani wypędzić. Są oni dzisiaj tym złym sumieniem dla polityków, bo chodzi o to, aby się dogadać, aby nie doszło do kolejnej wojny.

Co jest jest w tej chwili najważniejsze, najpilniejsze?

Przede wszystkim absolutnie powinno się zmienić szkolnictwo na Śląsku. Trzeba skończyć z programami postkomunistycznymi. Do dzisiaj nie ma podręczników do historii Śląska, a to powinno być oczywiste - jest taka historia i kropka. Trzeba też skończyć z tym idiotycznym wartościowaniem, że ktoś miał dziadka w Wehrmachcie, a inny w UB. To dzisiaj nie ma żadnego znaczenia. Wciąż zadaję pytanie, dlaczego na Śląsku niszczy się różnorodność? Takie niszczenie ma długie tradycje, zaczęło się to w Niemczech, kiedy do władzy doszli faszyści. Czym się to skończyło, wiemy. Jeśli dalej na Śląsku będzie się niszczyło tę różnorodność w imię politycznej poprawności, może to się skończyć tragicznie.

Iza Salamon

Listy widzów po filmie „Oberschlesien – tu, gdzie się spotkaliśmy”

Mija już dobry tydzień, odkąd obejrzałem Pana najnowszy film „Oberschlesien – tu, gdzie sie spotkalismy”. Mogę więc mówić o nim już z nieco mniejszymi emocjami. A wywołał ich we mnie sporo.
Film trafia w sedno podziałów mentalnych na Górnym Śląsku. Nie ma chyba bardziej klarownej genezy współczesnych rozdźwięków między żyjącymi tu dziś ludźmi, jak ta związana właśnie z przymusowym osiedleniem się tu społeczności ze wschodu i braku pomysłu, co ze sobą zrobić - w wielu rodzinach górnośląskich. Nałożona na to urzędowa polonizacja, zadziałała na rdzennych mieszkańców, jak skupiająca światło słoneczne lupa skierowana na bezbronną mrówkę.

Bardzo ujęło mnie też, że film nie szuka odpowiedzi na pytania: czy to kara za grzechy Niemców, czy taki wyrok historii jest sprawiedliwy, etc., etc. W zamian za to serwuje Pan odbiorcy rzetelną relację przeżyć obu istotnych grup społecznych żyjących na górnośląskiej ziemi.

Film obejrzałem z żoną i oboje zgodnie przyznaliśmy, że jest po prostu mocny, ale ta moc jest mu nieodzowna, bo nie opowiada przecież o sztuce czy życiu towarzyskim. Nie uniknęliśmy oczywiście porównań do "Kołocza na drogę", ale doszliśmy do wniosku, że nie ma co porównywać obu obrazów, bo opowiadają zupełnie inną historię.

Scena, która utkwi mi w głowie na długo to ta, jak pewnie się Pan domyśla, z kośćmi ofiar obozu NKWD w Toszku...

Jeszcze jedno przemyślenie... Uważam, że pokazanie tego filmu polskiej publiczności w kontekście tutejszych codziennych wojenek na tle RAŚ vs. prawdziwi Polacy, mogłoby jedynie pogłębić istniejące podziały oraz brak zrozumienia dla problematyki poruszanej w dokumencie. Cieszę się, że obraz jest więc skierowany do publiczności z zewnątrz.

Przepraszam za chaos w moich przemyśleniach, ale mam nadzieję, że nie umknie Panu za jego sprawą ogólne przesłanie, że film w mojej opinii jest naprawdę dobry, dający do myślenia, skłaniający do pochylenia się nie tylko nad historią własnej rodziny, ale i tych, które są mi kulturowo nieco odleglejsze.

Ostatecznie, trudno mi obok filmu przejść obojętnie. Przecież i moja rodzina przeżywała i do dziś w pewnym stopniu przeżywa, tamte wojenne i powojenne traumy. To niezbyt zdrowe, ale jakimś "zakamuflowanym" sposobem, traumy te przechodzą na kolejne pokolenia.

Może pokolenie moich dzieci rozliczy się już z nimi ostatecznie, żyjąc znów w nowoczesnym i wielokulturowym regionie... Kto wie?

Rekcje widzów w komentarzach

1. Film na jaki to my sóm czekali łod lot

2. Durś durś Gorole godajyum ze tukey zawsze boła je i bydzie Polska aber niy majom recht robium ludziów zabozna.
Ślunzoki co tukey mieszkają łod pokolyń wiedzum jak je ale wiela z nich niy reaguje. Co sóm mnie szteruje terozki najbardziy to szteresuje mnie że Bajtle jak sie w szule na słuchają gorolski godki to potym w doma niy dośc ze zaczynają mówic to jeszcze Historii Ślunzka niy znają takyj jak cza.

3. Górny Sląsk ? Jakie to przykre walczyć o coś co nie istnieje... Jakiś naród? jakiś język co nie jest językiem...